Przemoc seksualna, zastraszanie pracowników, napaść z bronią, kradzież pieniędzy, oszustwo miłosne, nawoływanie do zemsty, małżeństwo dla pieniędzy – to wszystko otrzymujemy na dzień dobry od scenarzystów telenoweli „Yo no creo en los hombres”. Być może właściwe byłoby użycie terminu adaptatorów, albowiem pochwały za pomysł należą się Caridad Bravo Adams, autorce oryginalnych skryptów sprzed ponad pół wieku. Wydawać by się mogło, iż Meksykanka nakreśliła sylwetki swoich bohaterów, wyciągniętych żywcem z kolejnych stron meksykańskich periodyków, gdzie tą samą czcionką opisywane są intrygi ludzi z wyższych sfer, co przestępstwa popełnione na ulicach biedniejszych dzielnic miasta. Naturalnie różnica leży w formie. Suche fakty zostały ubrane w dialogi, a kolejne wydarzenia podawane są dzięki płynnej narracji. Do tego dodano pierwiastek telewizyjny. Ludzie, którzy w prawdziwym życiu przechodzą obok siebie, tutaj stają ze sobą twarz w twarz. Ba, nawet się w sobie zakochują.
Heroinę tej historii, Maríę Dolores, poznajemy w najczarniejszym dniu jej życia. Nierozważny wyczyn ściąga na nią uwagę zdeprawowanego przełożonego, który próbuje wykorzystać okazję i dobiera się do dziewczyny. Choć zostaje przyłapany na gorącym uczynku, jego nienaganna reputacja i niesprzyjające okoliczności dla Maríi (która ma na sobie porwaną suknię ślubną prosto spod igły) pomagają mu uniknąć konsekwencji. W przeciwieństwie do Maríi. Bez pracy, bez pieniędzy z odprawy i szansy na sprawiedliwość, wraca do domu. Odwozi ją jej nieformalny narzeczony, albowiem mężczyzna unika jak ognia spotkania z ojcem dziewczyny. Jak się okazuje, jest synem bogaczy, na skraju bankructwa i czym prędzej musi ożenić się z bogatą dziedziczką, jeśli chce dalej opływać w luksus. María, prosta szwaczka, bez pracy i grosza przy duży nie może mu zaoferować nic więcej poza swoim uczuciem. Ale zła passa Maríi nie kończy się wraz z zachodem słońca. Do czynszówki, w której mieszka, zakradają się dwaj (niezamaskowani!) bandyci z zamiarem ograbienia ojca dziewczyny z pieniędzy. Mimo iż kradzież przychodzi im całkiem gładko, jeden z nich nie potrafi opanować nerwów i kilkakrotnie rani starca nożem w brzuch. Ciężko ranny mężczyzna trafia do szpitala i umiera. María ma problem nawet z odebraniem ciała zmarłego ojca. Policja odmawia spełnienia jej żądania, zasłaniając się potrzebą przeprowadzenia dochodzenia. Ktoś jednak interweniuje w jej sprawie…
Nowa produkcja Gisselle González nie powinna przejść niezauważona przez meksykańskiego widza, szukającego ciekawych historii, z obiecującym rozwinięciem i przyzwoitą grą aktorską. Skupienie uwagi na postaci granej przez Adrianę Louvier jest kluczem do zaistnienia empatii między bohaterką, a widzem. Seria niefortunnych wydarzeń, jakie wstrząsają jej życiem, budzą w nas współczucie. Ale nic więcej. Łzy nie spływają strumieniami z jej policzków, ani nie popada w skrajną histerię. Z zapanowaniem nad emocjami gorzej radzą postaci drugoplanowe, tworząc chaos i lamentując wniebogłosy – jak wtedy, gdy po incydencie z rabusiami gromada gapiów rzuca się na podłogę, gdzie leży ranny, a tylko jedna osoba, w dodatku niezdarnie, próbuje wezwać policję.
Pojawia się także tytułowy mężczyzna, któremu nie warto zaufać. Kreowany przez Flavia Medinę bohater, marnotrawca, łgarz i tchórz, a do tego oportunista, pomimo wielu negatywnych cech pozostaje daleki od typowych antagonistów, pewnych siebie, przygotowanych na każdą okoliczność. To postać z pogranicza, zepsuta przez pieniądze, ale nie do szpiku kości. Dużo ciekawsza niż postać Maximiliano, granego przez Soto, która choć pojawia się tylko momentami, jest z kolei mocno przesłodzona. Ten przesadnie grzeczny idealista nie pozwoli, aby ktokolwiek podnosił głos na kobietę i przywołuje do porządku funkcjonariusza, który ściera się z Maríą. Aż nasuwa się pytanie, jak zareagowałby, gdyby wiedział, co zrobił jej sprośny szef.
„Yo no creo en los hombres” jest kolejną po „El color de la pasión” produkcją, która broni istotę gatunku telenowel. Gdyby firmowali ją swoim nazwiskiem panowie Mejía czy Díaz, bez problemu znalazłaby się w szczytowej godzinie i trafiła do szerszej publiczności. Tylko czy ładne buzie (nie ujmując urodzie Louvier czy Soto) drewnianych i zmanierowanych aktorów są tutaj potrzebne?
Zgadzam się, “Niewinna intryga” jest świetna, uwielbiam!
ale znajac zycie pewnie puszcza w polsce te telenowele co sie juz skonczyly w hiszpani
ja tez ogladam niewinna intryge ale na necie bo zawczesnie leci w tv i bardziej mi sie podoba od burzy
ja chce ta telenowele w polsce jest najlepsza dotychczas juz dawno nie widzialam zeby proci byli tak wiarygodni
Większośc jest średniej jakości ,o Burzy już nie wspomnę , śmiać się chce, zaczęłam oglądać ,ale po kilku odc. przestałam ,, Niskobudżetowa, kiepskiej jakośći . gra aktorów też sprawa dyskusyjna, ckliwy W..Levy.Po prostu GNIOT, szkoda było kasy wyrzuconej w błoto .Moim zdaniem i nie tylko, świetna jest ,, NIEWINNA INTRYGA z Blancą Morelos i Manuelem Landetą.
Jakoś ta protka mi nie pasuje.
w Polsce to tylko stare albo beznadziejne jak Burza telki puszczają :(
liczę na nią w polsce