W piątek do polskich kin trafi piąty pełnometrażowy film nagradzanego na festiwalach w Wenecji, Cannes i Berlinie chilijskiego scenarzysty i reżysera Pabla Larraína pt. „El club”. Obraz został już wyróżniony Gran Prix Jury tegorocznej edycji Berlinale i rozpoczął właśnie wyścig po nominację do Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego – sztuka ta udała się Larraínowi dwa lata temu z „No”. Bez względu na to, jak daleko powiedzie ścieżka tego dzieła, jedno jest pewne, to propozycja, której nie wolno przegapić, a choć jej akcja rozgrywa się po drugiej stronie świata, jest nam więcej niż znajoma.
W małej mieścinie, gdzieś u wybrzeży Chile, spowitej rutyną, w której dni upływają wolno, a o zmroku wszyscy mieszkańcy zaszywają się w swoich czterech kątach, stoi pozornie zwyczajny dom, a w nim żyje spokojnie czterech staruszków i gosposia. Są zupełnie niewidoczni dla otoczenia, zabijają czas na oglądaniu telewizji, jedzeniu i spaniu, a ich jedyną rozrywką są wyścigi hartów, którym przyglądają się z daleka. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że są sługami Bożymi, kapłanami, misjonarzami, zesłanymi przez władze kościelne do odbycia pokuty.
Powiadają, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Dla Chilijczyka ciekawość była pierwszym krokiem do powstania filmu. „Zawsze zastanawiało mnie, w jaki sposób Kościół rozwiązuje swoje problemy, jak działa czyściec – domy seniorów, do których trafiają księża z problemami, nie tylko na tle seksualnym; więzienia z otwartymi drzwiami – w którym pokutują za swoje grzechy, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości” – przyznał Larraín w wywiadzie dla Desayunos Horizontes, zrealizowanym podczas festiwalu w San Sebastian. Okazuje się, że owa praktyka jest powszechnie stosowana wobec księży, którzy dopuścili się tego, co w rozumieniu prawa uznawane jest za przestępstwo. „Tworzy się coś w rodzaju wspólnoty wewnątrzdomowej, zawsze gdzieś na uboczu. Nie potrafiłem oprzeć się pokusie, by zakraść się z kamerą do jednego z takich domów i dowiedzieć się, co naprawdę dzieje się w jego wnętrzu” – dopowiedział.
Sam pomysł na film zrodził się już wiele lat temu, jednak został porzucony, a następnie odzyskany za sprawą Roberto Faríasa, odtwórcy roli Sandokana, który występował w teatrze w półtoragodzinnym monologu traktującym o sprawach Kościoła. Jego zaangażowanie oraz połączone siły scenarzystów, Guillermo Calderóna i Daniela Villalobosa, dały początek historii przedstawionej w filmie. Przy kompletowaniu obsady Larraín skontaktował się z zaprzyjaźnionymi aktorami, którzy współpracowali z nim przy poprzednich produkcjach i darzyli go zaufaniem. „Postanowiłem, że ani przed rozpoczęciem zdjęć, ani w trakcie, nie będę dzielił się z nimi scenariuszem. Aktorzy dowiadywali się, co mają zagrać tuż przed nagraniem. Przez to praca była jeszcze bardziej ciekawa” – zdradził reżyser. Nie chodziło bynajmniej o zmuszenie ich do improwizacji, albowiem scenariusz był dopracowany niemal w każdym szczególe, lecz pozostawienie odrobiny przestrzeni. Jedynym niepewnym wątkiem było zakończenie. „Przez długo rozprawialiśmy o tym, jaką sceną zamknąć film. Nakręciliśmy kilka możliwych zakończeń, bo nie mogliśmy się zdecydować, i w końcu postawiliśmy na to najbardziej okrągłe i prawdziwe” – wspomniał.
W filmie Larraína ironia pojawia się nie tylko w treści, ale także w samym tytule. Reżyser wyjaśnił to w prostych słowach: „Każdy klub ma członków i działa na ustalonych zasadach. Ten również. Istotnie, brzmi ironicznie, ale jest zarazem bardzo trafnym określeniem wspólnoty zagubionych księży. W moim życiu poznałem wielu szanowanych duchownych, którzy odgrywają znaczące role w społeczeństwie, ale także takich, którzy przebywają w zakładach karnych lub o których słuch zaginął”. Za ironią pojawiają się elementy wywołujące śmiech na sali. Nie jest to jednak typ śmiechu charakterystycznego dla komedii, lecz reakcja na poczucie skrępowania. „Rodzą się z niego wątpliwości natury moralnej; pytania, do tego, co dzieje się na ekranie” – dopowiedział reżyser.
„El club” nie jest filmem łatwym do sklasyfikowania. Choć ma strukturę zbliżoną do thrillera, łączy w sobie elementy dramatu i, dlaczego nie, komedii. Reżyser uważa, że najlepiej wpisuje się on do subkategorii „filmów o księżach” – ze względu na ilość produkcji z kapłanami w centrum uwagi – i wyjaśnia: „Mamy tutaj do czynienia ze zderzeniem nowego Kościoła (reprezentowanego przez postać detektywa), który chce wprowadzić zmiany, przebudować się, stać się bliższy, skromniejszy, i starego Kościoła, opierającego się na innych fundamentach, które oddziela trudny do przebicia mur”. Napięcie budowane jest poprzez zagęszczającą się atmosferę i nieprzewidziane rozwiązania, a sceny przemocy zostały przerwane w odpowiednim momencie, przez co wdzierają się do wyobraźni i pozwalają widzom dokończyć je na swój własny, bardziej lub mnie perwersyjny, sposób. Oczywiście z pewnymi wyjątkami (na przykład scena pokazująca intymne relacje Sandokana z kobietą). Larraín zadbał o nadanie filmowi tożsamości poprzez grę światła i cieni. Ona rozbiera widza z kolejnych warstw emocji, raz powoli, słowami lub obrazem, a raz gwałtownie, jednym strzałem czy uderzeniem, i porzuca wewnątrz domu, zostawia otwarte drzwi i wyzywa go, żeby przeszedł przez próg do wolności.
Robert Aronowski